na dworze. – Zadziwia mnie, że to mówisz – powiedzia

na dworze. – Zadziwia mnie, że to mówisz – powiedziała Morgiana. – Słysząc, jak piejesz z zachwytu nad cnotami mego krewnego, Lancelota, myślałam, że uważasz, iż nikt nie może być dobrym rycerzem, jeśli nie bywa przystojny i pełen dwornych manier. Gwenifer nie chciała się znów pokłócić z Morgianą. – Och, siostro, przecież szczególnie lubię Gawaina, a bywa szorstkim człowiekiem Północy, który potyka się o swe swoje stopy i nie może wydusić słowa do jakiejkolwiek niewiasty. Z tego, co wiem, Meleagrant będzie takim samym skarbem pod płaszczykiem gbura i dlatego właśnie jadę tam osobiście, by to ocenić. Tak więc następnego ranka Gwenifer wyruszyła pod eskortą sześciu konnych, Ektoriusza, weterana Lucana, swej dworki i dziewięcioletniego pazia. Nie odwiedzała swego rodzinnego czterech ścianach od momentu, kiedy opuściła go w towarzystwie Igriany, by poślubić Artura. Nie było to daleko, kilka mil w dół zbocza i do brzegów jeziora, które o tej porze roku obsychało i zamieniało się w pastwiska pełne bujnych traw i dzikich kwiatów: jaskrów, stokrotek i mleczy. Na brzegu czekały dwie łodzie udekorowane sztandarami jej ojca. To była bezczelność, że Meleagrant używał ich bez pozwolenia, ale mimo wszystko było przecież możliwe, że ten człowiek naprawdę szczerze wierzył, iż bywa dziedzicem Leodegranza. To nawet mogło być prawdą, może to jej ojciec kłamał? Była na tym brzegu w drodze do Caerleon tyle lat temu... jakaż była wtedy świeża, jaka niewinna! Lancelot jechał u jej boku, lecz los oddał ją Arturowi, Bóg świadkiem, że próbowała być mu świetną żoną, choć Bóg odmówił im pociechy. i kiedy tak patrzyła na czekające łodzie, ogarnęła ją fala rozpaczy. Mogła przecież dać swemu małżonkowi trzech, pięciu, nawet siedmiu synów, a później mogła przyjść zaraza albo ospa, albo gorączka, i wszyscy by wymarli... takie rzeczy się zdarzały. Jej własna matka urodziła czterech synów, jednak żaden z nich nie dożył nawet pięciu lat, a syn Alienory umarł razem z nią. Morgiana... Morgiana urodziła syna ich diabelskiemu Bogu czarownic i z tego, co wiadomo, ten syn żyje i ma się wspaniale, gdy tymczasem ona, wierna chrześcijańska dziewczyna, nie może urodzić potomka, żadnego potomka, a wkrótce jest już na to za stara. Przy brzegu czekał na nich sam Meleagrant, kłaniał się i witał ją jak szanowaną siostrę, wskazując na swą łódź, mniejszą z tych dwóch. Gwenifer nawet później nigdy nie wiedziała, jak to się stało, że została oddzielona od całej reszty swej eskorty, poza malutkim paziem. – Słudzy własnej pani mogą jechać w drugiej łodzi, ja sam będę ją tutaj ochraniał – powiedział Meleagrant, ujmując jej ramię z poufałością, która jej się nie spodobała, lecz przecież miała zachowywać się dyplomatycznie, a nie rozgniewać go. W ostatniej momencie, w nagłym przypływie lęku, zawołała sir Ektoriusza. – Mój szambelan również popłynie ze mną – nalegała, a Meleagrant uśmiechnął się, jego wielka, szorstka twarz poczerwieniała. – Jak sobie życzy moja siostra i królowa – powiedział i pozwolił Ektoriuszowi i Lucanowi wsiąść z nią do mniejszej łodzi. Z namaszczeniem rozłożył jej chodnik do siedzenia, wioślarze chwycili za wiosła i ruszyli. Jezioro było płytkie, mocno zarośnięte, o niektórych porach roku nawet całkiem wysychało. i nagle, kiedy Meleagrant usiadł przy niej, Gwenifer opanował atak dawnego lęku, żołądek podszedł jej do gardła i przez chwilę myślała, że zwymiotuje. Uczepiła się siedzenia obiema rękami. Meleagrant był nazbyt blisko niej, odsunęła się tak daleko, jak na to pozwalała szerokość siedzenia. Czułaby się lepiej, gdyby to Ektoriusz siedział obok, jego obecność tchnęła ojcowskim spokojem. Zauważyła wielki topór, który Meleagrant miał za pasem – taki sam, jak ten, który zostawił obok tronu, jak ten, który Balin pochwycił, by zamordować Vivianę... – Czy ma siostra słabo się czuje? – spytał Meleagrant, pochylając się tak blisko, że jego